Poznawanie kultury brytyjskiej (dzięki Erasmusowi) to dla mnie przede wszystkim błądzenie po uliczkach Edynburga, niespieszenie się donikąd, pytanie ludzi o drogę. Dlatego ostrzegam: w tym poście nie ma opisów spiskowych intryg czy heroicznych pościgów. Tylko spokój i harmonia - czyli Edynburg właśnie!
Lubiłem błądzić po ulicach miasta, bo nigdy nie wiedziałem, gdzie trafię. Ale nie tylko, gdyż uwielbiałem zwiedzać dawne obiekty, przesiadywać w kawiarenkach, kontemplować sytuacje takie, jak na poniższych zdjęciach:
Dwa ostatnie photos zrobiliśmy, przesiadując pewnego wieczoru w słynnym w Edynburgu Royal Oak. To malutki pubik (jakieś 16 metrów kwadratowych), gdzie odbywają się śpiewy na żywo; po prostu gromadzą się ludzie - niektórzy z instrumentami - i spędzają czas, grając, śpiewając i zachęcając do dobrego przeżywania czasu. Trochę jak tolkienowscy hobbici w swoich hobbickich karczmach.
Mieliśmy szczęście, bo właśnie tamtego wieczoru swoje urodziny świętował pewien starszy Szkot. Biała broda, okulary, spodnie na szelkach; radość i zadowolenie z życia dawał w słowach. A przy okazji wszystkich gości częstował ciastem. Mały kęs wystarczył, by napełnić nasze polskie ciała szkocką słodyczą. No i w ten sposób staliśmy się częścią oakowej wspólnoty. Czy to nie jest zacna definicja skutecznego poznawania innej kultury?
Niezależnie od tego, gdzie byliśmy i co robiliśmy, zawsze pamiętaliśmy o STO Bytom
(postcards wysłane do dyrekcji, szkockie biscuits dla niej - kupione) i o naszych znajomych ze
Śląska. Jeden z radnych katowickiej Koszutki poprosił mnie o sfotografowanie się w miejscu najbardziej kojarzącym się ze Szkocją. "Niech to będzie zarazem prowincjonalne i uniwersalne", "coś współczesnego, ale wiernego tradycji", "niech muzyka unosi się, a człowiek czuje się bezpiecznie" - mówił (no dobra, wcale tak nie mówił i nie był kapryśny). Proszę bardzo, coś specjalnie dla mieszkańców Koszutki! Kilt i dudy:
O ile wieczorami i nocami miasto tętni tradycją, o tyle za dnia - np. sztuką współczesną. W jego centrum wzniesiono mały, drewniany "gród". Jego poszczególne
elementy (pomieszczenia) to ekspozycje. Oczywiście jako wielbiciel sztuki współczesnej znalazłem głębokie zrozumienie dla takiego, a nie innego rozplanowania przestrzeni i ogólnego przesłania dzieła. Dla niepoznaki od czasu do czasu drapałem się po głowie, zastanawiając się, co artysta miał na myśli :-)
No a potem znowu był czas, aby pomyśleć, że stolica Szkocji jest miastem bezpiecznym,
spokojnym, kulturalnym. Że kierowcy czerwonych, 2-piętrowych autobusów
to ludzie cierpliwi, bo chętnie wyjaśniali mi, gdzie się znajduje przystanek Hope Line przy Duddingston Street, na którym miałem wysiąść. W jego okolicy bowiem swój
dom miała moja rodzina (a na kolację trzeba było przecież dotrzeć na
czas). Po kilku dniach autobusowania do Regent School i z
powrotem (taka jedna moja podróż trwała średnio 35 minut) weszła mi w krew
lokalizacja. Przestałem nawet zwracać uwagę na tutejsze tradycyjne kierunki:
No i jesteśmy w domu. Zapytajcie więc, jaka była rodzina, u której mieszkałem przez 2 tygodnie?
Wspaniała, otwarta, życzliwa!
W swoim wielkim domu przy Duddingston Street gościła też ludzi z Niemiec, Hiszpanii i Peru. Dostałem własny pokój z telewizorem (moi uczniowie wiedzą, że należę do tej grupki ludzi, która w swoim prywatnym domu nie ma telewizora; było to więc dziwne uczucie :-) ), zatem od czasu do czasu oglądałem Euro 2016. Wychodziłem do wieeelkiego ogrodu Dorothy i piłem tam szkocką kawę. Czasami dołączał do mnie Florian z Niemiec, więc rozmawialiśmy o tym i tamtym. Raz nawet widziałem (a właściwie słyszałem), jak w ogrodzie pojawiła się wnuczka Dorothy i, biegając, śpiewała swoje dziecięce piosenki. Gdy zacząłem bić jej brawo, tylko zaczerwieniła się i czmychnęła z powrotem do domu.
Podejrzewam, że trema ją zjadła :-)
Ja z kolei dopiłem kawę i uciąłem krótką drzemkę (tak, po kawie nie mam problemu z zaśnięciem). Śniły mi się wtedy tylko szkockie pejzaże:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz